Siostra Jarka ma kanarka Czy to dobrze, czy to źle Jarka ciotka ma zaś kotka Może zaprzyjaźnią się Jarka mama – co za dramat Dwa jamniki rude ma A zaś tato – co wy na to Jest spod znaku lwa
Zwierzyniec

Siostra Jarka ma kanarka Czy to dobrze, czy to źle Jarka ciotka ma zaś kotka Może zaprzyjaźnią się Jarka mama – co za dramat Dwa jamniki rude ma A zaś tato – co wy na to Jest spod znaku lwa
Anestezjolog nie przyszedł do pracy Bez znieczulenia trzeba będzie ciąć Są w ministerstwie sposoby na takich Zatrudnić Ruskich zdecydował rząd I przyszedł Wania, dawny stachanowiec W białej fufajce, w dłonie ujął młot Prędko znieczulił uderzeniem w głowę Sierpem otworzył, Vivat
Tydzień wlecze się jak żółw Szkoła, nauka, ucz się, ucz Garby rosną stres się czai Są klienci dla szpitali Smutna mina to reguła Trudno uśmiech wprost uciułać Piątek – głębszy oddech weź Bo w sobotę – chyba wiesz W sobotę
Duży słoik marmolady Sto tabliczek czekolady Złotą rybkę w szarym sosie Pomarańczy worków osiem Nawet słonia też – jak sądzę Bowiem gdy się ma pieniądze Za pieniądze możesz wszystko Nic nie robić, być artystą Jadać kawior na śniadanie Albo latać
Za górami za lasami w pewnym miejscu jak ze snu Mieszkał sobie z Indianami wódz Apaczów Winnetou A po preriach gnał bizony, jego wielki biały friend Co nie boi się nikogo, a zwie się Old Shatterhand Ref. Ja Indianka, dziewczę
Trwa dość krótko, zwykle tylko kilka dni Pachnie latem, jak ogniska wonny dym Pod namiotem chroni się, gdy pada deszcz Dla postronnych, bywa krótkim słowem – cześć ! Jest przelotna, jak spacerów nocny ptak Bez pieniędzy jak obrabowany bank Bez
Jest zielono, że już bardziej być nie może Też w basenie, bo zakwitły właśnie glony Józek także po wczorajszym podwieczorku Dzisiaj rano zrobił się zielony Więc wytłumacz mi tę kwestię droga mamo Jak możliwe jest to końców końcem Że po
Przez rok cały ci mówiono To nie wakacje – ucz się, ucz ! Minął październik, listopad, jesień Zima zamknęła ciepło na klucz Marzec katary przyniósł i grypy Kwiecień i maj to nie był raj Ale już w czerwcu zbierałeś siły
Rozbiło się UFO Rozbiło w niedzielę Upadło na łąkę Było huku wiele Wysiedli kosmici Ni to pies ni ryba Ukryli się w trawie Nie było ich widać Leży UFO w trawie Oj, będzie ciekawie Drepczą, ludzie, drepczą Jeszcze ich zadepczą
W ciszy, że krzykiem nawet szept Korowód myśli zszedł na sejm I w wyobraźni wielkiej Sali Zaczęto radzić co tu dalej Minister zdrowia alarm wszczął Wieszczył upadek, rychły zgon Rzeczpospolita mego ciała Restauracji wymagała Szlachetne zdrowie Nikt się nie dowie
W Sandomierzu na nadbrzeżu Żaba się kochała w jeżu Rzecz na pozór niezbyt brzydka W trzcinach czy na grzęzawiskach Lecz w centrum, na trotuarze Taką rzecz się przecież karze Przyjechała miejska straż A to blamaż, z ssakiem płaz Co historia
Jesień smutna za drzwiami i mokro Pies na spacer wyjść nie chciał dziś rano Mama smutna i tato poważny Swe problemy dorośli też mają Wirus grypy mnie straszy za oknem Malinową więc piję herbatkę Wyobraźni włączyłam komputer I wymyślam prezenty
W smutnej knajpie, gdzie nie chce się żyć I gdzie ludzie się snują jak dym Lepsze jutro nie strzępi tam ust I codzienność zalewa swój wrzód Bufethoff od przepychu ta lśnił Karna gwardia koniaków i win A w gablocie przestronnej,
Siedzę i jem I dobrze mi z tem Wchłaniam powoli Smakuje nie boli Wyprostowana Prawdziwa dama Marszczysz cień do powiek Zaraz coś mi powiesz Czyżby jakiś błąd Jak w salonie bąk Naruszył bon ton Kindersztuby swąd Politura Wciąż wygładzasz moje
Kochani władcy tego świata Czciciele protez, jarzyn, kont Biegu po zdrowie przed zawałem Pozwólcie odejść cicho stąd Utwórzcie jakieś rezerwaty Dla tych co w żyłach krew nie prąd Dla nie walczących o etaty Co nie chcą zagryźć się o kość
By nikogo nie obrażać, wokół dobro czynić Napisaliśmy Piosenkę o Zupie Maryni Można wszędzie ją zaśpiewać, nikt nie powie – tupet Gdy piosenka traktuje o zupie Nikt nie powie – prowokacja, won ze sceny – swołocz Kiedy o Maryni Zupie
Lubię leżeć na wznak Gapić w obłoków kształt Które w zamki olbrzyma zmienia wiatr Jestem taka leniwa Chciałabym w chmurach pływać Bez wysiłku, tak lekko jak ptak Płynąć piórkiem po niebie Dokąd, sama nie wiem Zawirować, zakołować, pełen luz Spadać
W dziwnym mieście na styku galaktyk Niepoważnym, że zdaje się złudą Żyją panny przecudnej urody Z porcelany krucheńkiej, wprost cudo Jakiś magik ulepił je z pyłu Gwiazd i mgławic, promieni księżyca I tchną życie w te panny przesrebrne I zostawił
Pośród nas – jak wieść gminna niesie Lecz nie mówi się o tym otwarcie Są istoty, o których się plecie Bajdy – takie Yeti bardziej normalne Tak bezbłędnie wtopiły się w pejzaż Tak się sprytnie przebrały za ludzi Że nie
Jestem zła jak osa Kłująca jak oset Nic nie mówcie do mnie Bo tego nie zniosę Ileż trzeba mierzyć Ileż trzeba mieć Żeby na poważnie Ktoś traktował mnie Za mała Czegóż mi brakuje – ciała? Może wątłe, może kruche ale